Dotarło do mnie w końcu: nie byłem ważny dla swojej matki. I od dzieciństwa noszę ten brak w sobie.
Czy to wśród ludzi, czy to ze swoją kobietą, czy to sam jest we mnie ten konkretny brak.
W momentach zarówno szczęścia jak i nieszczęścia ten brak obnaża się tylko mocniej.
Moja samotność jest więc indukowana a nie endogenna. Nie jest wcale aprioryczna, genetyczna.
Ja wcale taki nie jestem. To środowisko w którym wzrastałem jest temu winne.
To to poczucie tej pustki, pustki nie zapełnionej uczuciem matki w dzieciństwie powoduje ten cały konstrukt mojego tabernakulum inności, samotności, indywidualizmu, pokręconych egoizmu, potrzeby miłości, bliskości, ale jednocześnie dominacji, wyższości i chęci zajmowania miejsca centralnego w czyimś życiu.
To o to jest we mnie ta złość, ten płacz. To dlatego jeden kącik ust mam zawsze zakrzywiony w dół. To dlatego jest mi "źle". Bo ona mnie nie przytulała, nie chwaliła, nie głaskała, nie rozmawiała, nie wskazywała, nie okazywała emocji.
Wtórnie była babcia, gdzieś tam ojciec i reszta pretendującego do znaczenia tłumu mojej rodziny.
Prawie cały ten tłum potem gdzieś po kolei uległ wymarciu i teraz nie mam nawet za bardzo z kim się "pogodzić", przed kim rozpłakać, komu się serdecznie wyżalić.
Więc muszę powiedzieć tu: jestem bardzo biedny. Bo mi brak tego uczucia od mojej matki. Biedny, bo ojciec też mi go nie dał. Biedny bo babcia, którą tak bardzo kochałem w zasadzie mnie unikała realizując swój przedwojenny etos "nic takiego się nie stało".
Tramwaj mój zatrzymuję już się powoli. Powoli każą mi wysiadać i budować od nowa. Budować siebie. W sobie. Nowe fundamenty. Nowe podpory, nowe przęsła, nowe poręcze, nową powierzchnię. Wszystko nowe, ale nie nowe. Tylko przeformułowane, szczere do bólu, prawdziwe i tym razem tylko moje. Własne moje.
I to będzie moje własne. Ciężko zapracowane. Krwią ogromnego dyskomfortu wybudowane, potem setek godzin przemyśleń zrozumiane, znojem poczucia niesprawiedliwości mocno ugruntowane.
I dalej pustka miłości od matki.
Jakież to bezwzględnie modernistyczne. Jakież to matematyczne i ewolucyjne.
Jakież to okrutne.
Nie lubię tego, nie podoba mi się to. Ten proces, te porządki, ta praca, którą muszę wykonywać. Nie zasłużyłem na to wszystko. Uważam, że to niesprawiedliwość.
Ale muszę się do tego przyznawać. Już nie uciekać. Bo chcę żyć. W miarę normalnie: mieć kogoś, chcieć czegoś, dążyć gdzieś.
A tak tylko całe życie wg scenariusza "Teraz cię mam, ty sukinsynu". Szukam tylko okazji żeby się wyzłościć. A potem chowam się pod koc i mam wyrzuty sumienia. Frajer ze mnie... Żeby tak dawać się kierować własną przeszłością. Żeby tak dawać się manipulować ludziom którzy dawno odeszli.
Jeśli nie przestanę nadawać nie moim przecież granicom (szeroko pojętym, znaczy nie tylko tym pochodzącym od rodziców) tyle znaczenia to umrę frajerem.
Nie chcę już być miękkim frajerem. Ni chcę żyć udawaniem, czy udawać życia.
Chcę żyć. Chcę być. Chcę czuć. Non plus ultra.
Chcę odzyskać dla siebie swoje ja, swoje ciało, ludzi i świat. Chcę przeżyć życie a nie być jego świadkiem.
Mam kurwa dosyć tego co było.
No comments:
Post a Comment