To wszystko miało być inaczej.
Miałem być kimś wyjątkowym. Kimś z trudną przeszłością. Kimś z wyjątkowa i wielką przyszłością.
Kimś dorosłym, bogatym i wspaniałym...
Miałem być...
A jestem kimś zupełnie innym.
Zupełnie normalnym, omylnym, zagubionym, wrażliwym, średnio inteligentnym, zupełnie dziecinnym bytem.
Zostały mi wielkie aspiracje, garstka planów i trochę pieniędzy. Ponadto wielki foch na świat, że nie jestem taki jaki miałem być.
Jestem sobie i powoli próbuję od nowa (od zera), na nowy sposób (wyemancypowany od skryptów) budować swój świat.
Rzeczy kiedyś najważniejsze i wręcz podstawowe teraz jawią się jako mocno zakurzone, przewartościowane, dziecinne zabawki. Wszystkie te rojenia filozoficzne, wszystkie wielkie plany dziergane, a następnie przyjmowane za pewnik... ...zgasły.
Jestem nowy. Sam. Oszukany.
Powietrze uciekło... Balon zdechł był.
Oklapłem sobie zupełnie i patrzę. Patrzę i docierają do mnie różne, zupełnie przyziemne normalności tego świata.
A tyle ważnych rzeczy zaniedbałem w międzyczasie. Tyle nie zbudowałem bo nie wiedziałem nawet, ze trzeba.
Moja rodzina nigdy mnie za bardzo nie rozumiała. Bo też komplikowałem się jak mogłem. Komplikowałem ich też, sobie. Komplikowałem wszystko. Cały świat był niesamowicie skomplikowany, pełen tajemnic, niebezpieczeństw i przyszłych wspaniałości, na które z wielkim napięciem czekałem. Nic się nie wydarzyło.
Rodzice umarli... Babcie i dziadkowie umarli... Potem został balon, na którym jeszcze przez wiele lat lewitowałem gdzieś pod sufitem.
Teraz nie mam już nawet tego balonu. Bo powietrze uszło z niego spokojnie.
Zostałem teraz na prawdę sam.
Sam bez wymówek, bez możliwości ucieczki, bez zawiłych algorytmów interpretowania rzeczywistości.
Bo wszystko stało się nagle proste. Nie wymagające interpretacji. Wręcz nudne. Takie nie-baśniowe, zwykłe.
Śmiać mi się zachciało o uzmysłowiłem sobie pewne mogące zabrzmieć pompatyczne skojarzenie, które właśnie mi przyszło do głowy, mianowicie, że przeistoczenie to zawdzięczam Miłoszowi. Przeczytałem ostatnio jego jedną książkę, w zasadzie przypadkowo. Ale ten jego prawie katastrofizm, przewrotna wiara w boga i sumienna, acz wydaje się mnie laikowi trafna samokrytyka ulżyły mi. Uświadomiłem sobie, że też mam prawo taki być. No może nie aż tak, bo na to jeszczem za młody, ale gdzieś tam, w tych rejonach. I coś mi puściło. Poczułem się nie-sam. Poczułem się normalniej, bardziej na ziemi, bardziej tu i teraz.
Strasznie się dziwię teraz tej normalności swojej. Temu jak nagle umiem siebie akceptować. Strasznie się dziwię, że nie ma już tych planów, napiętego oczekiwania, analizowania przeszłości, niezadowolenia.
Jestem sam, dość samotnie się czuję. Samotnie, bo jeszcze nie wiem co z tym wszystkim robić. Z automatu próbuję to jakoś komunikować, jakoś o tym opowiadać, ale... nie ma słów. Nie da się.
Spadam z ołtarza ciągle przez ostatnie dwa lata mniej więcej. Spadam z tych swoich wirtualnych piedestałów w plastyczne objęcia rzeczywistości i oglądam po drodze wiele ciekawych rzeczy. Ze swojego środka głównie. Ciekawa podróż...
Wolno ten pociąg jedzie, coraz wolniej. Sama podróż już mi się nawet lekko nudzi.
Ale jestem dotkliwie sam. Sam, bo nikogo do siebie nie wpuszczałem w zasadzie nigdy i nigdy nie nauczyłem się... no, normalnie kontaktować się z ludźmi. Wielu ludzi w moim otoczeniu nie doceniałem na czas. To jest dla mnie ciężka nauczka.
Walczyłem o rzeczy dziś dla mnie nie przedstawiające żadnej wartości. Lekceważyłem rzeczy, do których dziś tęsknię. Lekceważyłem czas. Lekceważyłem ludzi. Lekceważyłem miejsca.
Dziś to dla mnie nagle trudny czas. Bo zacząłem czuć dziś. Zacząłem w dziś żyć. I tu się okazuje, że jest mi trudno żyć w teraz. Bo zawsze uciekałem...
Ja nie umiem jeszcze po prostu. Jest mi dziwnie żyć w teraz, a nie w planach, czy analizach zaprzeszłości. Jest mi trudno odebrać sobie piedestał wyższości, w który uciekłem, piedestał męczeństwa, piedestał oceny a priori.
I tak, jakoś głupio w ten nowy sposób wchodzić w kontakt ze światem, ba w kontakt z samym sobą jest trudniej tak wchodzić. Bo nagle na pierwsze miejsce wychodzi to co robię, mówię i kim jest właśnie w tym momencie, a nie kiedyś tam.
I pusty jest ten mój nowy świat bez tych wszystkich bajek... I szary jakiś taki. I smutno mi...
Ale jest to też świat sprawczości, świadomej asertywności, świat bardzo świadomego mówienia sobie i innym tak albo nie. Świat dojrzałych wyborów. Wyborów na tu i teraz. Świat wreszcie inteligibilny, (a nie debilny).
Świat nagle stał się dla mnie na nowo nieogarnięty, na nowo trudny, na nowo się go boję i szanuję.
Stał się więc ciekawy. Na nowo ciekawy i pełen wyzwań. Oferujący wiele wspaniałych możliwości i wymagający dużo pracy.
Świat stał się na nowo piękny i niemożliwy.
Zupełnie wypadłem ze swojego czołgu.
Monday, August 24, 2009
Saturday, August 22, 2009
Dalsze trudności na drodze
Być sobą jest coraz trudniej. Z pewnością dlatego, że dopiero uczę się kim jestem.
Pobłażanie jest trudne (ciągle słowo akceptacja trudno przechodzi mi przez gardło - nie lubię tego słowa...).
Pozwalanie sobie na robienie tego co się akurat chce jest rudne, bo przyzwyczaiłem się tak bardzo myśleć, że wszystko co robię powinno mieć sens. Zacząłem jednak dostrzegać, że otaczająca mnie rzeczywistość jest przepełniona bezsensami. Czemu więc ja mam być inny... W tym bezsensie jest jednak sens. Sens w postaci bycia. Oczywiście nie bycie dla samego bycia.... Stop... Nieważne ;).
Trudne jest bycie sobą i pozwalanie sobie na to. Dla umysłu dotychczas znerwicowanego, rozlatanego jest to szczególnie trudne. Bo trudne jest umiejscowienie siebie w teraz. "Teraz" jest przepełnione sobą. Ja jest przepełnione "teraz".
Bycie samemu ze sobą...
Niekomunikowalność vs. dziecięca potrzeba komunikowalności, współodczuwania dokładnie tego samego w tej samej chwili.
Bunt...
Rozgoryczenie...
Ciągle...
Niezmiennie...
Trwam.
Jestem.
Coraz dokładniej współodczuwam ze sobą.
Ciało... Takie jakieś drugie ja. Chroni mnie... Osłania.
A sens zaczyna się jawić dużo prościej i... jakoś tak nudno... jakoś tak za łatwo...
Zwalniam... Ta łatwość jest pozorna. Tkwi w niej trudność. Trudność, jak przechrzciłem akceptację - pobłażania.
Łamię się. Łamię się straszliwie. Odpadają gzymsy, elewacja, dekoracje... Zostaję ja w tym bajzlu.
Boję się tej prostoty - PRZYZNAJĘ SIĘ! Ta prostota jest dla mnie jak nicość. Nic w tej nicości nie trzeba prawie robić; można robić co się chce.
KURCZAKI! Nie umiem odnaleźć szczęścia w nic nie musieniu. Potrzebuję programu-stymulatora. Potrzebuję głosu, który mówi, że coś jest ważne. Głosu, który zdecyduje za mnie. Głosu, który wie i, za którym mógłbym podążać. Niewiarygodne, że taki jestem. Nie wiarygodne, że to jest prawda.
Niewiarygodne, że to co uznawałem za swoją siłę to jedynie był program.
Potrzebuję coraz mnie tego czego kiedyś potrzebowałem bardzo. Tego czym się definiowałem. Zaczynam potrzebować rzeczy nowych. Nie znam się na tych nowościach. Zupełnie się nie znam.
Otwierają się we mnie kanały do moich własnych tęsknot. Otwierają się przepaści prawdziwych braków. Otwiera się droga do prawdziwych przyczyn, czy struktury mojej samotności.
I znowu wniosek, że to co robiłem dotychczas to nie było dla mnie. I złość mnie strzela. Znowu.
Kolejny cykl. Już dużo bardziej subtelny, ale cykl. Już w zasadzie cykl ma inne znaczenie. To zaczęły być od jakiegoś czasu cykle wiedzy. Samowiedzy. Cykle zmiany, buntu i integracji. Cykle otwierania blizny, krwawienia, zamykania i gojenia. Nic wielkiego - życie...
Fajki - nie potrzebuję.
Kawa - piję, żeby fajki lepiej smakowały i żeby więcej móc ich wypalić.
Jedzenie - jem co popadnie. Wciąż. I dupa z tej całej moje wiedzy o dietetyce, metabolizmie i fizjologii.
Kolano - boli, ale co z tego. Nic. Przecież ostatnio ciągle boli, a mimo to trenuję.
Ciało - zaciekawiło mnie, ale ciągle je spycham. Ciągle mam do niego stosunek mensiarchalny (stworzyłem sobie na swój użytek takie neologizmy dwa: mensiarchalny i corpsiarchalny - proszę się nie śmiać - nie spędziłem nad ich strukturą lingwistyczną zbyt wiele czasu, a i łacinę znam za słabo). Dlatego właśnie zamiast poćwiczyć siedzę przed kompem.
W zasadzie nadal jest do dupy...
Fakt ten jest bardzo smutny i już zaczynał odbierać mi w końcu nadzieję, lecz moja studnia beznadziei zaczęła się jakby znienacka powoli zapełniać wodą, a woda ta powoli unosi mnie do góry. Z powrotem ku powierzchni. Powoli. Bardzo powoli. Alu zaczęła.
Powoli, ku mojemu wpierw niedowierzaniu zaczynam widzieć, że właśnie to co nazywam byciem czy odczuwaniem rzeczy jako do dupy... jest mną.
Cóż jeśli mam zacząć budowanie siebie od stwierdzenia, że jednak na prawdę jestem do dupy to trudno. Zawsze coś. Coś, bo to jest moje. Czuję, że jest do dupy na jedyny w swoim rodzaju sposób w tym wszechświecie. Z pewnością najbardziej wysublimowany i swoisty - jedyny.
A więc jest do dupy. Tym razem jednak czuję, że tak właśnie powinno być.
Moim pierwszym krokiem niech będzie więc rozpoczęcie wywijania tego świata wartości na lewą stronę. Zobaczymy czego się dowiem.
Pobłażanie jest trudne (ciągle słowo akceptacja trudno przechodzi mi przez gardło - nie lubię tego słowa...).
Pozwalanie sobie na robienie tego co się akurat chce jest rudne, bo przyzwyczaiłem się tak bardzo myśleć, że wszystko co robię powinno mieć sens. Zacząłem jednak dostrzegać, że otaczająca mnie rzeczywistość jest przepełniona bezsensami. Czemu więc ja mam być inny... W tym bezsensie jest jednak sens. Sens w postaci bycia. Oczywiście nie bycie dla samego bycia.... Stop... Nieważne ;).
Trudne jest bycie sobą i pozwalanie sobie na to. Dla umysłu dotychczas znerwicowanego, rozlatanego jest to szczególnie trudne. Bo trudne jest umiejscowienie siebie w teraz. "Teraz" jest przepełnione sobą. Ja jest przepełnione "teraz".
Bycie samemu ze sobą...
Niekomunikowalność vs. dziecięca potrzeba komunikowalności, współodczuwania dokładnie tego samego w tej samej chwili.
Bunt...
Rozgoryczenie...
Ciągle...
Niezmiennie...
Trwam.
Jestem.
Coraz dokładniej współodczuwam ze sobą.
Ciało... Takie jakieś drugie ja. Chroni mnie... Osłania.
A sens zaczyna się jawić dużo prościej i... jakoś tak nudno... jakoś tak za łatwo...
Zwalniam... Ta łatwość jest pozorna. Tkwi w niej trudność. Trudność, jak przechrzciłem akceptację - pobłażania.
Łamię się. Łamię się straszliwie. Odpadają gzymsy, elewacja, dekoracje... Zostaję ja w tym bajzlu.
Boję się tej prostoty - PRZYZNAJĘ SIĘ! Ta prostota jest dla mnie jak nicość. Nic w tej nicości nie trzeba prawie robić; można robić co się chce.
KURCZAKI! Nie umiem odnaleźć szczęścia w nic nie musieniu. Potrzebuję programu-stymulatora. Potrzebuję głosu, który mówi, że coś jest ważne. Głosu, który zdecyduje za mnie. Głosu, który wie i, za którym mógłbym podążać. Niewiarygodne, że taki jestem. Nie wiarygodne, że to jest prawda.
Niewiarygodne, że to co uznawałem za swoją siłę to jedynie był program.
Potrzebuję coraz mnie tego czego kiedyś potrzebowałem bardzo. Tego czym się definiowałem. Zaczynam potrzebować rzeczy nowych. Nie znam się na tych nowościach. Zupełnie się nie znam.
Otwierają się we mnie kanały do moich własnych tęsknot. Otwierają się przepaści prawdziwych braków. Otwiera się droga do prawdziwych przyczyn, czy struktury mojej samotności.
I znowu wniosek, że to co robiłem dotychczas to nie było dla mnie. I złość mnie strzela. Znowu.
Kolejny cykl. Już dużo bardziej subtelny, ale cykl. Już w zasadzie cykl ma inne znaczenie. To zaczęły być od jakiegoś czasu cykle wiedzy. Samowiedzy. Cykle zmiany, buntu i integracji. Cykle otwierania blizny, krwawienia, zamykania i gojenia. Nic wielkiego - życie...
Fajki - nie potrzebuję.
Kawa - piję, żeby fajki lepiej smakowały i żeby więcej móc ich wypalić.
Jedzenie - jem co popadnie. Wciąż. I dupa z tej całej moje wiedzy o dietetyce, metabolizmie i fizjologii.
Kolano - boli, ale co z tego. Nic. Przecież ostatnio ciągle boli, a mimo to trenuję.
Ciało - zaciekawiło mnie, ale ciągle je spycham. Ciągle mam do niego stosunek mensiarchalny (stworzyłem sobie na swój użytek takie neologizmy dwa: mensiarchalny i corpsiarchalny - proszę się nie śmiać - nie spędziłem nad ich strukturą lingwistyczną zbyt wiele czasu, a i łacinę znam za słabo). Dlatego właśnie zamiast poćwiczyć siedzę przed kompem.
W zasadzie nadal jest do dupy...
Fakt ten jest bardzo smutny i już zaczynał odbierać mi w końcu nadzieję, lecz moja studnia beznadziei zaczęła się jakby znienacka powoli zapełniać wodą, a woda ta powoli unosi mnie do góry. Z powrotem ku powierzchni. Powoli. Bardzo powoli. Alu zaczęła.
Powoli, ku mojemu wpierw niedowierzaniu zaczynam widzieć, że właśnie to co nazywam byciem czy odczuwaniem rzeczy jako do dupy... jest mną.
Cóż jeśli mam zacząć budowanie siebie od stwierdzenia, że jednak na prawdę jestem do dupy to trudno. Zawsze coś. Coś, bo to jest moje. Czuję, że jest do dupy na jedyny w swoim rodzaju sposób w tym wszechświecie. Z pewnością najbardziej wysublimowany i swoisty - jedyny.
A więc jest do dupy. Tym razem jednak czuję, że tak właśnie powinno być.
Moim pierwszym krokiem niech będzie więc rozpoczęcie wywijania tego świata wartości na lewą stronę. Zobaczymy czego się dowiem.
Sunday, August 16, 2009
Małe gadu, gadu...
AG mi dorzuciła ważny kawałek układanki za co jestem jej bardzo wdzięczny.
Ponad to co pisałem o matce jest jeszcze tajemnicza dla mnie dotychczas kwestia ojca.
Tajemnicza bo dotychczas redukowałem ją do jego totalnej krytyki wobec mnie, ale czułem że musi tam być tego więcej.
I jest więcej - ja się definiuję w opozycji wobec mojego ojca. Neguję go bo on zanegował to kim byłem wtedy gdy się u niego pojawiłem. Ponieważ ta jego negacja była bardzo straight forward i zaskoczyła mnie zupełnie niegotowego zamknąłem się na nią całkowicie. Ojciec nie był w stanie dotrzeć do mnie ze swoim przekazem. To co mówił, choć dziś widzę, że sensowne, odrzucałem bez reszty jako złe i nieprawidłowe. A jak sądzę mówił mi po prostu, że muszę zmienić to i tamto, że jestem dzieckiem i on będzie mi mówił co i jak mam robić i że mam "powtarzać za nim". Ponieważ przedtem nikt mi nie mówił nigdy co i jak mam robić, z którego to powodu opracowałem jako dziecko swoje drogi i sposoby, jego przekaz był dla mnie wtedy bardzo krzywdzący i zupełnie niezrozumiały. On zupełnie nie umiał sobie wyobrazić skąd ja przychodzę, a ja nie umiałem się na niego jako mojego ojca otworzyć. I tak żeśmy na siebie krzyczeli, ale jeden drugiego nie słyszał. Obaj zapewne marzyliśmy o tym jacy byśmy chcieli dla siebie być i jaki chcielibyśmy aby był jeden dla drugiego.
I tak zamarzłem w tym stanie Dorosłego Dziecka i dotrwałem tak do dziś nie rozumiejąc przyznam co jest ze mną nie tak w tym zakresie. A nie tak jest ze mną to, że jestem zadufany "mad professor" i zupełnie tego nie dostrzegałem. Jestem zarozumiały i ciągle neguję swojego ojca. Neguję też innych mężczyzn, ale co dla mnie najniebezpieczniejsze to to, że neguję mężczyznę w sobie. Neguję go bo mój mężczyzna pierwotny wyrządził mi sporo krzywdy, nie rozumiał mnie i w moim pojęciu wtedy odrzucał takiego, jakim byłem. A ojciec chciał dobrze. Tyle, że niedelikatnie, za szybko i na skróty chciał. A ja byłem wtedy kompletnie sam, niedostosowany do jego wymogów i to jeszcze w środowisku, które jawiło mi się jako wrogie. Patrząc z dystansu teraz widzę, że była to sytuacja patowa typu "brzydkie kaczątko", której ja po prostu nie umiałem znieść. Ojciec był jak diabeł wcielony, któremu nie podobało się nic z tego kim byłem i co robiłem. Złość była wtedy we mnie wielka, gdyż tak bardzo go potrzebowałem. Właśnie wtedy, gdy umarła moja matka. Tak wiele nadziei w nim wtedy pokładałem. A on mnie wziął na ostrza swojego warsztatu od razu. Ja się zamknąłem. Musiałem. Nie miałem innego wyjścia.
Dziś nie radzę sobie ze swoją męskością. Ba dziś wciąż nie wiem gdzie jestem dzieckiem, gdzie kobietą, a gdzie mężczyzną. Nie rozróżniam za dobrze wciąż własnych stanów Dziecka, Dorosłego i Rodzica. A jeszcze jest przecież Dorosły Dziecka. Ech, mętlik na nowo. Na nowo będzie trzeba rozgrzebać, określi i zintegrować. Ale chcę i muszę to zrobić bo mnie to całe pajacowanie już męczy. Męczy jak sto pięćdziesiąt.
Męczy mnie, że wciąż bardzo wiele oczekuję od ludzi. Po co mi to. Ja mam wszystko teoretycznie w sobie. Po co mi szukać na zewnątrz. No niby wiem, ale różne stare motywy powracają ukryte.
Ponieważ te wnioski są wynikiem pewnej złości, która mnie ogarnęła w związku z różnymi nowymi sytuacjami, w które się ostatnio pakuję to morał dala mnie jest taki, że tylko jeszcze bardziej powinienem sobie pozwalać na pakowanie się w takie "sytuacje". Innymi słowy mogę dalej płynąć nurtem spontanicznym bo i tak o to chodzi. A cierpienie, które czasem pojawia się na tej drodze niechybnie nie tylko mnie nie osłabia, ale wzmacnia. Bardzo wzmacnia, bo pogłębia introspekcję.
Jest to kolejny krok ku zamknięciu mojego Dziecka w jego pokoju. W wytłumaczeniu mu, że jest czas dla niego, ale inne stany będą zajmować coraz więcej właściwego im miejsca. Nie jest dla mnie korzystne bycie wciąż tak zarozumiałym i butnym brzdącem. Dziecko musi zrozumieć, że oryginalne motywy już wygasły i może eksplorować gdzie indziej, że może już się nie bronić i nie uciekać o d przykrych wspomnień związanych z matką i ojcem; że nie musi... Że nic nie musi. Niech się bawi, niech jest sobie sobą. Ja pozwalam.
Ponad to co pisałem o matce jest jeszcze tajemnicza dla mnie dotychczas kwestia ojca.
Tajemnicza bo dotychczas redukowałem ją do jego totalnej krytyki wobec mnie, ale czułem że musi tam być tego więcej.
I jest więcej - ja się definiuję w opozycji wobec mojego ojca. Neguję go bo on zanegował to kim byłem wtedy gdy się u niego pojawiłem. Ponieważ ta jego negacja była bardzo straight forward i zaskoczyła mnie zupełnie niegotowego zamknąłem się na nią całkowicie. Ojciec nie był w stanie dotrzeć do mnie ze swoim przekazem. To co mówił, choć dziś widzę, że sensowne, odrzucałem bez reszty jako złe i nieprawidłowe. A jak sądzę mówił mi po prostu, że muszę zmienić to i tamto, że jestem dzieckiem i on będzie mi mówił co i jak mam robić i że mam "powtarzać za nim". Ponieważ przedtem nikt mi nie mówił nigdy co i jak mam robić, z którego to powodu opracowałem jako dziecko swoje drogi i sposoby, jego przekaz był dla mnie wtedy bardzo krzywdzący i zupełnie niezrozumiały. On zupełnie nie umiał sobie wyobrazić skąd ja przychodzę, a ja nie umiałem się na niego jako mojego ojca otworzyć. I tak żeśmy na siebie krzyczeli, ale jeden drugiego nie słyszał. Obaj zapewne marzyliśmy o tym jacy byśmy chcieli dla siebie być i jaki chcielibyśmy aby był jeden dla drugiego.
I tak zamarzłem w tym stanie Dorosłego Dziecka i dotrwałem tak do dziś nie rozumiejąc przyznam co jest ze mną nie tak w tym zakresie. A nie tak jest ze mną to, że jestem zadufany "mad professor" i zupełnie tego nie dostrzegałem. Jestem zarozumiały i ciągle neguję swojego ojca. Neguję też innych mężczyzn, ale co dla mnie najniebezpieczniejsze to to, że neguję mężczyznę w sobie. Neguję go bo mój mężczyzna pierwotny wyrządził mi sporo krzywdy, nie rozumiał mnie i w moim pojęciu wtedy odrzucał takiego, jakim byłem. A ojciec chciał dobrze. Tyle, że niedelikatnie, za szybko i na skróty chciał. A ja byłem wtedy kompletnie sam, niedostosowany do jego wymogów i to jeszcze w środowisku, które jawiło mi się jako wrogie. Patrząc z dystansu teraz widzę, że była to sytuacja patowa typu "brzydkie kaczątko", której ja po prostu nie umiałem znieść. Ojciec był jak diabeł wcielony, któremu nie podobało się nic z tego kim byłem i co robiłem. Złość była wtedy we mnie wielka, gdyż tak bardzo go potrzebowałem. Właśnie wtedy, gdy umarła moja matka. Tak wiele nadziei w nim wtedy pokładałem. A on mnie wziął na ostrza swojego warsztatu od razu. Ja się zamknąłem. Musiałem. Nie miałem innego wyjścia.
Dziś nie radzę sobie ze swoją męskością. Ba dziś wciąż nie wiem gdzie jestem dzieckiem, gdzie kobietą, a gdzie mężczyzną. Nie rozróżniam za dobrze wciąż własnych stanów Dziecka, Dorosłego i Rodzica. A jeszcze jest przecież Dorosły Dziecka. Ech, mętlik na nowo. Na nowo będzie trzeba rozgrzebać, określi i zintegrować. Ale chcę i muszę to zrobić bo mnie to całe pajacowanie już męczy. Męczy jak sto pięćdziesiąt.
Męczy mnie, że wciąż bardzo wiele oczekuję od ludzi. Po co mi to. Ja mam wszystko teoretycznie w sobie. Po co mi szukać na zewnątrz. No niby wiem, ale różne stare motywy powracają ukryte.
Ponieważ te wnioski są wynikiem pewnej złości, która mnie ogarnęła w związku z różnymi nowymi sytuacjami, w które się ostatnio pakuję to morał dala mnie jest taki, że tylko jeszcze bardziej powinienem sobie pozwalać na pakowanie się w takie "sytuacje". Innymi słowy mogę dalej płynąć nurtem spontanicznym bo i tak o to chodzi. A cierpienie, które czasem pojawia się na tej drodze niechybnie nie tylko mnie nie osłabia, ale wzmacnia. Bardzo wzmacnia, bo pogłębia introspekcję.
Jest to kolejny krok ku zamknięciu mojego Dziecka w jego pokoju. W wytłumaczeniu mu, że jest czas dla niego, ale inne stany będą zajmować coraz więcej właściwego im miejsca. Nie jest dla mnie korzystne bycie wciąż tak zarozumiałym i butnym brzdącem. Dziecko musi zrozumieć, że oryginalne motywy już wygasły i może eksplorować gdzie indziej, że może już się nie bronić i nie uciekać o d przykrych wspomnień związanych z matką i ojcem; że nie musi... Że nic nie musi. Niech się bawi, niech jest sobie sobą. Ja pozwalam.
Saturday, August 15, 2009
Wypełniło się
Dotarło do mnie w końcu: nie byłem ważny dla swojej matki. I od dzieciństwa noszę ten brak w sobie.
Czy to wśród ludzi, czy to ze swoją kobietą, czy to sam jest we mnie ten konkretny brak.
W momentach zarówno szczęścia jak i nieszczęścia ten brak obnaża się tylko mocniej.
Moja samotność jest więc indukowana a nie endogenna. Nie jest wcale aprioryczna, genetyczna.
Ja wcale taki nie jestem. To środowisko w którym wzrastałem jest temu winne.
To to poczucie tej pustki, pustki nie zapełnionej uczuciem matki w dzieciństwie powoduje ten cały konstrukt mojego tabernakulum inności, samotności, indywidualizmu, pokręconych egoizmu, potrzeby miłości, bliskości, ale jednocześnie dominacji, wyższości i chęci zajmowania miejsca centralnego w czyimś życiu.
To o to jest we mnie ta złość, ten płacz. To dlatego jeden kącik ust mam zawsze zakrzywiony w dół. To dlatego jest mi "źle". Bo ona mnie nie przytulała, nie chwaliła, nie głaskała, nie rozmawiała, nie wskazywała, nie okazywała emocji.
Wtórnie była babcia, gdzieś tam ojciec i reszta pretendującego do znaczenia tłumu mojej rodziny.
Prawie cały ten tłum potem gdzieś po kolei uległ wymarciu i teraz nie mam nawet za bardzo z kim się "pogodzić", przed kim rozpłakać, komu się serdecznie wyżalić.
Więc muszę powiedzieć tu: jestem bardzo biedny. Bo mi brak tego uczucia od mojej matki. Biedny, bo ojciec też mi go nie dał. Biedny bo babcia, którą tak bardzo kochałem w zasadzie mnie unikała realizując swój przedwojenny etos "nic takiego się nie stało".
Tramwaj mój zatrzymuję już się powoli. Powoli każą mi wysiadać i budować od nowa. Budować siebie. W sobie. Nowe fundamenty. Nowe podpory, nowe przęsła, nowe poręcze, nową powierzchnię. Wszystko nowe, ale nie nowe. Tylko przeformułowane, szczere do bólu, prawdziwe i tym razem tylko moje. Własne moje.
I to będzie moje własne. Ciężko zapracowane. Krwią ogromnego dyskomfortu wybudowane, potem setek godzin przemyśleń zrozumiane, znojem poczucia niesprawiedliwości mocno ugruntowane.
I dalej pustka miłości od matki.
Jakież to bezwzględnie modernistyczne. Jakież to matematyczne i ewolucyjne.
Jakież to okrutne.
Nie lubię tego, nie podoba mi się to. Ten proces, te porządki, ta praca, którą muszę wykonywać. Nie zasłużyłem na to wszystko. Uważam, że to niesprawiedliwość.
Ale muszę się do tego przyznawać. Już nie uciekać. Bo chcę żyć. W miarę normalnie: mieć kogoś, chcieć czegoś, dążyć gdzieś.
A tak tylko całe życie wg scenariusza "Teraz cię mam, ty sukinsynu". Szukam tylko okazji żeby się wyzłościć. A potem chowam się pod koc i mam wyrzuty sumienia. Frajer ze mnie... Żeby tak dawać się kierować własną przeszłością. Żeby tak dawać się manipulować ludziom którzy dawno odeszli.
Jeśli nie przestanę nadawać nie moim przecież granicom (szeroko pojętym, znaczy nie tylko tym pochodzącym od rodziców) tyle znaczenia to umrę frajerem.
Nie chcę już być miękkim frajerem. Ni chcę żyć udawaniem, czy udawać życia.
Chcę żyć. Chcę być. Chcę czuć. Non plus ultra.
Chcę odzyskać dla siebie swoje ja, swoje ciało, ludzi i świat. Chcę przeżyć życie a nie być jego świadkiem.
Mam kurwa dosyć tego co było.
Czy to wśród ludzi, czy to ze swoją kobietą, czy to sam jest we mnie ten konkretny brak.
W momentach zarówno szczęścia jak i nieszczęścia ten brak obnaża się tylko mocniej.
Moja samotność jest więc indukowana a nie endogenna. Nie jest wcale aprioryczna, genetyczna.
Ja wcale taki nie jestem. To środowisko w którym wzrastałem jest temu winne.
To to poczucie tej pustki, pustki nie zapełnionej uczuciem matki w dzieciństwie powoduje ten cały konstrukt mojego tabernakulum inności, samotności, indywidualizmu, pokręconych egoizmu, potrzeby miłości, bliskości, ale jednocześnie dominacji, wyższości i chęci zajmowania miejsca centralnego w czyimś życiu.
To o to jest we mnie ta złość, ten płacz. To dlatego jeden kącik ust mam zawsze zakrzywiony w dół. To dlatego jest mi "źle". Bo ona mnie nie przytulała, nie chwaliła, nie głaskała, nie rozmawiała, nie wskazywała, nie okazywała emocji.
Wtórnie była babcia, gdzieś tam ojciec i reszta pretendującego do znaczenia tłumu mojej rodziny.
Prawie cały ten tłum potem gdzieś po kolei uległ wymarciu i teraz nie mam nawet za bardzo z kim się "pogodzić", przed kim rozpłakać, komu się serdecznie wyżalić.
Więc muszę powiedzieć tu: jestem bardzo biedny. Bo mi brak tego uczucia od mojej matki. Biedny, bo ojciec też mi go nie dał. Biedny bo babcia, którą tak bardzo kochałem w zasadzie mnie unikała realizując swój przedwojenny etos "nic takiego się nie stało".
Tramwaj mój zatrzymuję już się powoli. Powoli każą mi wysiadać i budować od nowa. Budować siebie. W sobie. Nowe fundamenty. Nowe podpory, nowe przęsła, nowe poręcze, nową powierzchnię. Wszystko nowe, ale nie nowe. Tylko przeformułowane, szczere do bólu, prawdziwe i tym razem tylko moje. Własne moje.
I to będzie moje własne. Ciężko zapracowane. Krwią ogromnego dyskomfortu wybudowane, potem setek godzin przemyśleń zrozumiane, znojem poczucia niesprawiedliwości mocno ugruntowane.
I dalej pustka miłości od matki.
Jakież to bezwzględnie modernistyczne. Jakież to matematyczne i ewolucyjne.
Jakież to okrutne.
Nie lubię tego, nie podoba mi się to. Ten proces, te porządki, ta praca, którą muszę wykonywać. Nie zasłużyłem na to wszystko. Uważam, że to niesprawiedliwość.
Ale muszę się do tego przyznawać. Już nie uciekać. Bo chcę żyć. W miarę normalnie: mieć kogoś, chcieć czegoś, dążyć gdzieś.
A tak tylko całe życie wg scenariusza "Teraz cię mam, ty sukinsynu". Szukam tylko okazji żeby się wyzłościć. A potem chowam się pod koc i mam wyrzuty sumienia. Frajer ze mnie... Żeby tak dawać się kierować własną przeszłością. Żeby tak dawać się manipulować ludziom którzy dawno odeszli.
Jeśli nie przestanę nadawać nie moim przecież granicom (szeroko pojętym, znaczy nie tylko tym pochodzącym od rodziców) tyle znaczenia to umrę frajerem.
Nie chcę już być miękkim frajerem. Ni chcę żyć udawaniem, czy udawać życia.
Chcę żyć. Chcę być. Chcę czuć. Non plus ultra.
Chcę odzyskać dla siebie swoje ja, swoje ciało, ludzi i świat. Chcę przeżyć życie a nie być jego świadkiem.
Mam kurwa dosyć tego co było.
Friday, August 14, 2009
Zanikające słowa.
Juz nie umiem wyrazić tego co czuję słowami. Już nie będę starał się tego robić tak bardzo na serio jak kiedyś.
Amalgamat mojego ciała, gry światła, lęków, zapachów, słów, wspomnień, marzeń, innych ciał, śmiechów, krzywdy, ruchów, doznań sensorycznych jest niekomunikowalny interpersonalnie. Tylko ja mogę go zauważać i w ten sposób go sobie samemu komunikować.
Żyje przez postrzeganie, czucie i myślenie. Nie przez słowo. Słowa to tylko ślady, cienie.
Opisując rzeczywistość tak na prawdę nie opisujemy jej wcale. Opisujemy jej cień, jej komunikowalny ślad. I to ślad już przeszły. Od zawsze i na zawsze przeszły...
Nie mogę drugiemu wyjaśnić co czuję, bo rozumieć to mogę tylko ja. Drugi mnie też nie wytłumaczy co czuje bo rozumie to tylko on.
Czuję ja i czujesz Ty. Nie czujemy razem.
Razem możemy tylko być. Mówić możemy sobie o śladach nas.
Wymagać by powiedzieć sobie wszystko i na prawdę to stworzyć sobie z rzeczywistości więzienie.
Amalgamat mojego ciała, gry światła, lęków, zapachów, słów, wspomnień, marzeń, innych ciał, śmiechów, krzywdy, ruchów, doznań sensorycznych jest niekomunikowalny interpersonalnie. Tylko ja mogę go zauważać i w ten sposób go sobie samemu komunikować.
Żyje przez postrzeganie, czucie i myślenie. Nie przez słowo. Słowa to tylko ślady, cienie.
Opisując rzeczywistość tak na prawdę nie opisujemy jej wcale. Opisujemy jej cień, jej komunikowalny ślad. I to ślad już przeszły. Od zawsze i na zawsze przeszły...
Nie mogę drugiemu wyjaśnić co czuję, bo rozumieć to mogę tylko ja. Drugi mnie też nie wytłumaczy co czuje bo rozumie to tylko on.
Czuję ja i czujesz Ty. Nie czujemy razem.
Razem możemy tylko być. Mówić możemy sobie o śladach nas.
Wymagać by powiedzieć sobie wszystko i na prawdę to stworzyć sobie z rzeczywistości więzienie.
Tuesday, August 11, 2009
Zu
"Każdy chyba człowiek przyjmuje nieszczęście w osłupieniu, jako coś, co absolutnie nie mogło się zdarzyć, a jednak się zdarzyło. Wydaje się ono pogwałceniem niepisanej umowy z istnieniem. Ufaliśmy tej umowie, zgodnie z którą mimo że lidzie na ogół cierpią, my mieliśmy być oszczędzeni. Skoro umowa została pogwałcona, niech będzie przynajmniej wyższa instancja zdolna dosięgnąć karą kogoś (kogo?), kto umowę pogwałcił, i brak takiej instancji odczuwamy jako potworność. Krzyczymy - jak długo, to już zależy od naszego charakteru, temperamentu."
Cz. Miłosz - "Ziemia Urlo".
Cz. Miłosz - "Ziemia Urlo".
Thursday, August 6, 2009
Kobiecość
Wczoraj jak grom z jasnego nieba podczas wnikliwej rozmowy z przyjacielem jeszcze z podstawówki dotarło do mnie, że częścią mojej udręki jest negowanie pewnej części siebie, która nie podobała się mojemu ojcu.
Chodzi tu o ta kobiecą część mnie. O tą część, która swoją wrażliwością emocjonalną, czuciową, estetyczną, intelektualną i innymi nie pasuje do części męskiej. Pierwiastek żeński.
Nie wiem jeszcze co to dla mnie znaczy, ale zdecydowanie czuję, że nie akceptuję w sobie różnych cech czy ścieżek, których nauczyłem się od swojej matki, obu babć, bliskiej mi ciotki oraz innych "historycznych" postaci w mojej rodzinie, które znałem tylko z opowiadań.
Dotarło do mnie, że przez większość tej ważnej części życia, gdy kształtuje się osobowość człowieka byłem stymulowany przez bodźce pochodzące od kobiet w większości. Byłem stymulowany, a więc i programowany przez percepcję, intelekt i poglądy różnych postaci kobiecych.
Nie dziwne więc, że zasadniczo nie okazuję głębszego zainteresowania światem typowo męskim ani nie wykazuję skłonności ku typowo męskim torom myślenia.
I tak, niby intelektualista, z dość silnym, typowo rzecz by można męskim aspektem bezwzględności w ocenie rzeczywistości, a jednak analizujący czasem zbyt mocno, czasem zbyt długo zatrzymujący się nad bardzo wąskimi problemami. Niby umysł syntetyczny, prawidłowo prześlizgujący się nad mniej ważnymi faktami np w historii, kreatywnie spinający dość odległe fakty, a jednak zbyt entuzjastyczny, wyciągający zbyt daleko idące wnioski ze swoich wnioskowań. No i te wszystkie wrażliwości na zapach, na wygląd, na formę. Niby z jednej strony mało empatyczny, ale potem z drugiej niezwykle mocno przeżywający, dość nieoczekiwanie dla siebie samego problemy innych.
Dziwna to mozaika to moje ja. Trudna dla mnie samego. Mało przewidywalna i czasem nie dość stabilna.
Ta płciowa mieszanka, ze tak powiem, była jeszcze jednym kamyczkiem na mojej drodze do "własnego świata" kiedyś.
I teraz tak przyszło na myśl, że źle, że potem kiedyś chciałem tak mocno z kolei od tego "własnego świata" odejść. Tak mocno chciałem stać "normalny". A teraz chcę wracać. Wracać tam do siebie, do tego właśnie świata prywatnego. Nie jest to już świat tak dla mnie samego niezrozumiały jak kiedyś. Ale przebić się przez te wszystkie naleciałe zniekształcenia... Trudne.
Kontynuuję swoją eskapadę ku większej świadomości "teraz", ku częstszemu byciu na prawdę ze sobą, ku pozwalaniu sobie być mną. Bez ocen, bez oczekiwań.
Oczywiście pytania "kim jestem" i "czego chcę" są przewodnikiem, ale to chyba właśnie ciągłe zadawanie tych, a raczej bycie w odkrywaniu na nie odpowiedzi jest tym celem samym w sobie. Jest drogą i celem. Celem i drogą.
Chodzi tu o ta kobiecą część mnie. O tą część, która swoją wrażliwością emocjonalną, czuciową, estetyczną, intelektualną i innymi nie pasuje do części męskiej. Pierwiastek żeński.
Nie wiem jeszcze co to dla mnie znaczy, ale zdecydowanie czuję, że nie akceptuję w sobie różnych cech czy ścieżek, których nauczyłem się od swojej matki, obu babć, bliskiej mi ciotki oraz innych "historycznych" postaci w mojej rodzinie, które znałem tylko z opowiadań.
Dotarło do mnie, że przez większość tej ważnej części życia, gdy kształtuje się osobowość człowieka byłem stymulowany przez bodźce pochodzące od kobiet w większości. Byłem stymulowany, a więc i programowany przez percepcję, intelekt i poglądy różnych postaci kobiecych.
Nie dziwne więc, że zasadniczo nie okazuję głębszego zainteresowania światem typowo męskim ani nie wykazuję skłonności ku typowo męskim torom myślenia.
I tak, niby intelektualista, z dość silnym, typowo rzecz by można męskim aspektem bezwzględności w ocenie rzeczywistości, a jednak analizujący czasem zbyt mocno, czasem zbyt długo zatrzymujący się nad bardzo wąskimi problemami. Niby umysł syntetyczny, prawidłowo prześlizgujący się nad mniej ważnymi faktami np w historii, kreatywnie spinający dość odległe fakty, a jednak zbyt entuzjastyczny, wyciągający zbyt daleko idące wnioski ze swoich wnioskowań. No i te wszystkie wrażliwości na zapach, na wygląd, na formę. Niby z jednej strony mało empatyczny, ale potem z drugiej niezwykle mocno przeżywający, dość nieoczekiwanie dla siebie samego problemy innych.
Dziwna to mozaika to moje ja. Trudna dla mnie samego. Mało przewidywalna i czasem nie dość stabilna.
Ta płciowa mieszanka, ze tak powiem, była jeszcze jednym kamyczkiem na mojej drodze do "własnego świata" kiedyś.
I teraz tak przyszło na myśl, że źle, że potem kiedyś chciałem tak mocno z kolei od tego "własnego świata" odejść. Tak mocno chciałem stać "normalny". A teraz chcę wracać. Wracać tam do siebie, do tego właśnie świata prywatnego. Nie jest to już świat tak dla mnie samego niezrozumiały jak kiedyś. Ale przebić się przez te wszystkie naleciałe zniekształcenia... Trudne.
Kontynuuję swoją eskapadę ku większej świadomości "teraz", ku częstszemu byciu na prawdę ze sobą, ku pozwalaniu sobie być mną. Bez ocen, bez oczekiwań.
Oczywiście pytania "kim jestem" i "czego chcę" są przewodnikiem, ale to chyba właśnie ciągłe zadawanie tych, a raczej bycie w odkrywaniu na nie odpowiedzi jest tym celem samym w sobie. Jest drogą i celem. Celem i drogą.
Tuesday, August 4, 2009
Satori
Jestem sobie swoim własnym dzieckiem i jest mi z tym nie do końca dobrze. Jestem ja i jest ono. Ja jestem nim, a ono mną.
Tyle lat od niego uciekałem a ono cały czas ze mną było. Tak bardzo chciałem go nie widzieć, nim nie być, a przecież cały czas byłem. Jakie to urocze ;).
Pochylam się no i widzę, że jest, tam; uśmiecha się do mnie z zadziornie zadartą głową - zawsze się uśmiechało i zawsze miało zadziornie zadartą do góry głowę... Patrzy na mnie i oczekuje. Czeka, aż je zauważę i kupię loda. Szarpie za rękaw co i raz. Zwraca na siebie uwagę jak może, a ja biednego dzieciaka ignorowałem cały czas. No mam wyrzuty sumienia teraz.
Jestem nim, a ono jest mną.
Tyle lat od niego uciekałem a ono cały czas ze mną było. Tak bardzo chciałem go nie widzieć, nim nie być, a przecież cały czas byłem. Jakie to urocze ;).
Pochylam się no i widzę, że jest, tam; uśmiecha się do mnie z zadziornie zadartą głową - zawsze się uśmiechało i zawsze miało zadziornie zadartą do góry głowę... Patrzy na mnie i oczekuje. Czeka, aż je zauważę i kupię loda. Szarpie za rękaw co i raz. Zwraca na siebie uwagę jak może, a ja biednego dzieciaka ignorowałem cały czas. No mam wyrzuty sumienia teraz.
Jestem nim, a ono jest mną.
Monday, August 3, 2009
System kar i nagród
Ja nie umiem się nagradzać. W ogóle.
Nie funkcjonuje wobec tego u mnie przełożenie z "zapracowania na coś" na "nagrodę za dobre sprawowanie".
To mi się gdzieś pokiełbasiło bardzo po drodze. Nie zintegrowało i teraz wyje.
Zorientowałem się jakoś tak nagle, gdy dotarło dziś do mnie, że ja żyję tak jak chciałem zawsze, a mimo to na coś wiecznie czekam i jest mi wiecznie smutno, że "nikt mnie nie docenia za to co robię". Nie umiem sam siebie docenić. Nie umiem się nagradzać.
Jedyna gra, która u mnie funkcjonuje to zarabianie na strzelenie focha na świat.
A więc będę musiał jeszcze bardziej się nad sobą pochylić i jeszcze szerzej się do siebie uśmiechnąć, i jeszcze uważniej siebie słuchać.
Przecież jak się nie nauczę bycia zadowolonym z siebie to nie będę po prostu szczęśliwy.
Ale coraz bardziej docierają do mnie smutki sprzed lat. Te, których nie wolno było okazywać i domagać się za nie przytulenia. Te smutki, które trafiały do mojego misia i mojego lwa.
Ja ciągle potrzebuję ciepła matki, duuużo jakiegokolwiek ciepła. Takiego ciepła wszystko-wybaczającego, bezocennego, ciepła z miłości i to od osoby, którą ja też kocham.
Wszyscy ode mnie zawsze wymagali, żebym się zachowywał tak jakby nic się nie stało. I tak ja to przejąłem i dziś wymagam od siebie tego dokładnie samego.
Nie było w moim dzieciństwie miejsca na rozmowy o lękach, obawach, strachach, smutkach. I dziś też z sobą o tym nie rozmawiam. Ba, mam kłopoty z ich dostrzeganiem. Bo to nigdy nie funkcjonowało u mnie jako zagadnienie w ogóle.
To stąd to osądzanie ludzi, to stąd to wymaganie od siebie i innych aby się nie "mazać". Zero prawa do tego daję sobie i innym. I to nawet nie jest żaden lęk. To jest po prostu matryca po tytułem: "nie mamy lęków, nie mamy smutków, nie mamy potrzeb".
Nie funkcjonuje wobec tego u mnie przełożenie z "zapracowania na coś" na "nagrodę za dobre sprawowanie".
To mi się gdzieś pokiełbasiło bardzo po drodze. Nie zintegrowało i teraz wyje.
Zorientowałem się jakoś tak nagle, gdy dotarło dziś do mnie, że ja żyję tak jak chciałem zawsze, a mimo to na coś wiecznie czekam i jest mi wiecznie smutno, że "nikt mnie nie docenia za to co robię". Nie umiem sam siebie docenić. Nie umiem się nagradzać.
Jedyna gra, która u mnie funkcjonuje to zarabianie na strzelenie focha na świat.
A więc będę musiał jeszcze bardziej się nad sobą pochylić i jeszcze szerzej się do siebie uśmiechnąć, i jeszcze uważniej siebie słuchać.
Przecież jak się nie nauczę bycia zadowolonym z siebie to nie będę po prostu szczęśliwy.
Ale coraz bardziej docierają do mnie smutki sprzed lat. Te, których nie wolno było okazywać i domagać się za nie przytulenia. Te smutki, które trafiały do mojego misia i mojego lwa.
Ja ciągle potrzebuję ciepła matki, duuużo jakiegokolwiek ciepła. Takiego ciepła wszystko-wybaczającego, bezocennego, ciepła z miłości i to od osoby, którą ja też kocham.
Wszyscy ode mnie zawsze wymagali, żebym się zachowywał tak jakby nic się nie stało. I tak ja to przejąłem i dziś wymagam od siebie tego dokładnie samego.
Nie było w moim dzieciństwie miejsca na rozmowy o lękach, obawach, strachach, smutkach. I dziś też z sobą o tym nie rozmawiam. Ba, mam kłopoty z ich dostrzeganiem. Bo to nigdy nie funkcjonowało u mnie jako zagadnienie w ogóle.
To stąd to osądzanie ludzi, to stąd to wymaganie od siebie i innych aby się nie "mazać". Zero prawa do tego daję sobie i innym. I to nawet nie jest żaden lęk. To jest po prostu matryca po tytułem: "nie mamy lęków, nie mamy smutków, nie mamy potrzeb".
Sunday, August 2, 2009
Różnice...
Tak sobie prasuję w to niedzielne popołudnie, słucham Portisów i myśli same przychodzą i odchodzą. Tej jednak nie mogłem puścić.
AlienGirl, nie zgadzam się z Tobą jednak. A przez chwilę myślałem, że się zgadzam. A może nie dogadaliśmy się in the first place. Zaraz się okaże...
Przedmiotem dawnej dyskusji między nami była sensowność tokowania intelektualnego. Ty uważasz, że sensu w tym nie ma, ja uważałem, że jest. Rozmawialiśmy w takim niedopowiedzianym kontekście indywidualnym (intelektualizowanie na swoje potrzeby, indywidualne), ale z drugiej strony Ty się do mnie przypinałaś, że bezsensowne są moje próby intelektualizowania w rozmowie z Tobą. Od pewnego czasu zgadzam się w 100% że intelektualizowanie nie spełnia przynajmniej oczekiwań w nim pokładanych co samo w sobie zasadniczo kasuje jego sens. Zgadzam się.
Ale co z intelektualizowaniem wspólnym? Intepersonalnym? Co z rzeczywistością interpersonalną, społeczną?
Przecież ta rzeczywistość jest intersubiektywna, a nie tylko twoja czy moja. Czy nie uważasz, że intelektualizowanie wspólne spełnia bardzo ważną rolę definiowania pojęć? Przecież bez tego nie można ustalić co jest wspólnie uważane za "obiektywne" (do tego potrzeba co najmniej dwóch osób).
Nie można uciec od intelektualizowania wspólnego, bo to ustanawia fundament porozumienia dwójki inteligentnych ludzi :). Tak, to jest czasem nudne, czasem pozornie puste, niekiedy bardzo męczące. Ale musi być. Bo się nie porozumiesz. Chyba, że telepatycznie. Liczysz na wspólny jednoczesny wgląd w daną sprawę? Mało prawdopodobne. Liczysz na łut szczęścia, ze druga osoba będzie miała po prostu takie samo rozumienie rzeczy? Mało prawdopodobne.
Musisz wychodzić i się komunikować. Intelektualizowanie jest jedną z form komunikacji. Świat nie jest monologiczny.
AlienGirl, nie zgadzam się z Tobą jednak. A przez chwilę myślałem, że się zgadzam. A może nie dogadaliśmy się in the first place. Zaraz się okaże...
Przedmiotem dawnej dyskusji między nami była sensowność tokowania intelektualnego. Ty uważasz, że sensu w tym nie ma, ja uważałem, że jest. Rozmawialiśmy w takim niedopowiedzianym kontekście indywidualnym (intelektualizowanie na swoje potrzeby, indywidualne), ale z drugiej strony Ty się do mnie przypinałaś, że bezsensowne są moje próby intelektualizowania w rozmowie z Tobą. Od pewnego czasu zgadzam się w 100% że intelektualizowanie nie spełnia przynajmniej oczekiwań w nim pokładanych co samo w sobie zasadniczo kasuje jego sens. Zgadzam się.
Ale co z intelektualizowaniem wspólnym? Intepersonalnym? Co z rzeczywistością interpersonalną, społeczną?
Przecież ta rzeczywistość jest intersubiektywna, a nie tylko twoja czy moja. Czy nie uważasz, że intelektualizowanie wspólne spełnia bardzo ważną rolę definiowania pojęć? Przecież bez tego nie można ustalić co jest wspólnie uważane za "obiektywne" (do tego potrzeba co najmniej dwóch osób).
Nie można uciec od intelektualizowania wspólnego, bo to ustanawia fundament porozumienia dwójki inteligentnych ludzi :). Tak, to jest czasem nudne, czasem pozornie puste, niekiedy bardzo męczące. Ale musi być. Bo się nie porozumiesz. Chyba, że telepatycznie. Liczysz na wspólny jednoczesny wgląd w daną sprawę? Mało prawdopodobne. Liczysz na łut szczęścia, ze druga osoba będzie miała po prostu takie samo rozumienie rzeczy? Mało prawdopodobne.
Musisz wychodzić i się komunikować. Intelektualizowanie jest jedną z form komunikacji. Świat nie jest monologiczny.
Subscribe to:
Posts (Atom)