Nieźle - ostatni wpis sprzed roku. Tak, to dlatego, że żyję z mniejszym strachem. Bardziej odpowiedzialnie i z większym auto-insightem.
Bez przerwy dowiaduję się czegoś nowego o sobie i życiu. Najważniejszy jednak wniosek z ostatniego okresu to chyba ten, że na wszystko nakładałem jakiś swój szablon. Postrzegałem siebie i świat po mojemu. Dowiedziałem się, że świat jest fajniejszy niż mi się wydawało. Tak, jest mniej strachu. Jest on cały czas i już będzie mi towarzyszył, ale ja już o tym wiem.
Jestem jednak mocno skaleczony tą swoją samotniczością; dużo przez to tracę (a to właśnie strach), ale też zacząłem lepiej rozumieć tą część siebie i przestałem mieć wyrzuty sumienia za rzeczy, które chcę, a których nie osiągam przez tą swoją cechę. Zacząłem szukać głębiej i przebiłem się. Odkrywam w sobie w końcu przeciętność i normalność, a to mnie powoli wyzwala ze mnie dotychczasowego.
Tak, już nawet ojciec śni mi się bardzo stępiony, co oznacza, że czas dokonał w końcu swojego dzieła. Niesamowite swoją drogą jak utwierdzam się w mniemaniu z upłīwającym czasem, że w sumie skorzystałem na śmierci swoich rodziców. Przestałem to w końcu zestawiać z opcją posiadania pełnej, zdrowej rodziny. Przestałem bo takiej nie miałem. Zacząłem oceniać siebie w kontekście, a nie poza nim.
Dzieje się coś co z dumą mogę powiedzieć sam przewidziałem jeszcze będąc na studiach: że u mnie życie przebiegnie jakby odwrotnie - ja dopiero będę siebie odkrywał i młody duchem stanę się dopiero na starość. Wciąż bowiem wszystko na to wskazuje. Jakiż ja byłem sztywny w dzieciństwie i młodości, jakże mnie to izolowało od życia. Teraz też jestem sztywny i ostrożny, ale już o wiele mniej. Z drugiej strony jak prróbuję patrzeć na swoje życie z dystansu to wydaje mi się, że jest wręcz przeciwnie, że nie zrobiłem ani jednej ostrożnej rzeczy w życiu. Wszystko właśnie robiłem szybko, bez namysłu, jakby za wcześnie. Myśli, związki, oczekiwania. To wszytko stało u mnie na głowie. A teraz czuje że jestem jakby na środku skali.
Żałuje natomiast, iż wciąz mam takie zamiłowanie do rozpamiętywania przeszłości. Nie rozumiem tego. Zawsze jest we mnie jakiś rodzaj tęsknoty, melancholii, niespełnienia. Starałem się coś z tym zrobić: fotografia, sztuki walki, sporty, filozoficzne i psychologiczne lektury, ale nic. Tęsknota sobie we mnie siedzi. Tylko już nie pamięta za czym tęskni więc sobie tęskni za czym popadnie.
Siedzę sobie w to parne i gorące popołudnie pisząc te słowa i czuję wciąż tęsknotę. Wydaje mi się, że to ona wyrzucała mnie z wielu związków, że to ona nie pozwalała mi się cieszyć, gdy był na to nasz. Zawsze byłem gdzieś tam oderwany, nietutejszy. Szkoda może, że z tych bóli nie wyszedł jakiś tomik wierszy, albo właśnie jakieś dobre portfolio fotograficzne...
Ale... nauczyłem się już nie żałować, nie mieć wyrzutów sumienia. Jestem jaki jestem i już. A tylko ja mogę sobie wybaczyć to kim jestem.
Od jakiegoś czasu już bardzo chciałbym mieć żonę, dom i dzieci. Uśmiecham się na ta myśl. Co prawda wolałbym stać się od razu dziadkiem, ale co tam :).
Bardzo miłym natomiast odkryciem w moim życiu jest fakt jak te pozornie małe przyjemności są tymi największymi w życiu. Trudno mi jednak wciąż nauczyć sie doceniać na co dzień jak dużo mam i jak wiele nieszczęść mnie omija. A mam tak wiele i w sobie i w sensie materialnym.
I znów, gdy pisze te mądre słowa wszystko jakby wskakuje na swoje miejsce, uspokajam się i czuję o 10% bardziej szczęśliwy. Zakończę więc, bo z kolei jak napiszę za dużo to wróci niezadowolenie. (A może już nie...).