Am I self-sufficient? Am I really?
I generally tend to think not but sometimes when I think I grasp the totality of my egoism for a moment there I think I am...
Friday, January 14, 2011
Wednesday, January 12, 2011
Love by definition
"Love is reverence, and worship, and glory, and the upward glance. Not a bandage for dirty sores. But they don't know it. Those who speak of love most promiscuously are the ones who've never felt it. They make some sort of feeble stew out of sympathy, compassion, contempt and general indifference, and they call it love. Once you've felt what it means to love as you and I know it - the total passion for the total height - you're incapable of anything less".
Gail Wynand in Ayn Rand's "The Fountainhead".
Respect.
Gail Wynand in Ayn Rand's "The Fountainhead".
Respect.
Monday, January 3, 2011
Dialog ze sobą i rzeczy po prostu?
No dobra - jestem neurotykiem, czy kims tam (whatever) i ciagle skupiam sie na negatywach... I to "tylko" dlatego odbieram życie jako ucisk w klatce piersiowej.
No dobra - moze sam jestem sobie winien, że nie umiem się cieszyc itd, i caly ten bulshit... Ale jesli jestem po prostu wrażliwszy? Spotrzegawczy?
Co jeśli, zycie jest rzeczywiście generalnie niczym innym niż tylko swiadomą egzystencją?
Bo wszystko logiczne na to wlasnie wskazuje...
Co jesli nie-neurotycy po prostu lepiej umieja sie oszukac zeby nie widziec tej grzybni?
Niestety istnieje jeszcze ta druga opcja, którą zawsze trzeba doupszczać - że to ja jestem jednym z niewielu frajerów na tej kuli ziemskiej którz sobie z tego nie zdawali dotychczas sprawy.
Muszę sobie to obmyśleć wszystko jeszcze raz od nowa z perspektywy tej zwykłości i mierności, bo jeszce nie wiem co tak na prawdę by z tego wynikało dla mnie oprócz zmiany punktu widzenia.
Jezu, jakie to wszystko jest tylko-na-mój-użytek i bez-świadków. Dlaczego w zasadzie jest we mnie to parcie aby wszystko w żuciu rozumieć i układać w powiązane całości? Nie wiem. Czy to na tym polega ta nerwowość nazywana naurotyzmem lub innym znerwicowaniem.
Czy więc wszytkie te moje rozmyślania przez te wszystkie lata, cała ta krucjata żeby w końcu zacząć się częściej cieszyć i uśmiechać była tylko "chorobą", wytworem potrzeby mojego tylko umysłu? Czy jestem w tym sam jak palec, a jedyni moi pobratymcy w tym poszukiwaniu siedzą już dawno w zakładach?
A może to właśnie jest życiem... Nie samo-życie, ale myślenie nad tym czym ono jest i jakie jest w nim moje miejsce? Może tylko i wyłącznie ta krucjata która być może jest chora jest jedynym dowodem na moją egzystencję przede mną samym?
Może sam problem z życiem jest właśnie życiem...? Dlaczego nie..?
Może rozwój człowieka polega właśnie na bólu w zadawaniu pytań i potem odnajdywaniu na nie odpowiedzi a następnie zadawaniu kolejnych pytań..?
Ale co jest w takim razie naszym odpoczynkiem? Marzenie? Kochanie? Odczuwanie spokoju o bezpieczeńśtwa..? Mam ochotę powiedzieć odruchowo że to mało... Ale z drugiej strony już trochę wiem, że to jednak bardzo dużo at the same time.
Przykre jest takie chorobliwe, ciągłe odczuwanie bycia zdradzonym przez życie (czytaj przez bliskich). Oprócz tego jest jeszcze ciągła antycypacja bycia zdradzonym też... Człowiek juz niby zrozumiał co się w jego życiu zadziało i jaki miało impact na niego, ale wciąż odczuwa te różne przesunięte emocje... Męczące... Uwierzcie - bardzo męczące.
Pozdrawiam siebie.
No dobra - moze sam jestem sobie winien, że nie umiem się cieszyc itd, i caly ten bulshit... Ale jesli jestem po prostu wrażliwszy? Spotrzegawczy?
Co jeśli, zycie jest rzeczywiście generalnie niczym innym niż tylko swiadomą egzystencją?
Bo wszystko logiczne na to wlasnie wskazuje...
Co jesli nie-neurotycy po prostu lepiej umieja sie oszukac zeby nie widziec tej grzybni?
Niestety istnieje jeszcze ta druga opcja, którą zawsze trzeba doupszczać - że to ja jestem jednym z niewielu frajerów na tej kuli ziemskiej którz sobie z tego nie zdawali dotychczas sprawy.
Muszę sobie to obmyśleć wszystko jeszcze raz od nowa z perspektywy tej zwykłości i mierności, bo jeszce nie wiem co tak na prawdę by z tego wynikało dla mnie oprócz zmiany punktu widzenia.
Jezu, jakie to wszystko jest tylko-na-mój-użytek i bez-świadków. Dlaczego w zasadzie jest we mnie to parcie aby wszystko w żuciu rozumieć i układać w powiązane całości? Nie wiem. Czy to na tym polega ta nerwowość nazywana naurotyzmem lub innym znerwicowaniem.
Czy więc wszytkie te moje rozmyślania przez te wszystkie lata, cała ta krucjata żeby w końcu zacząć się częściej cieszyć i uśmiechać była tylko "chorobą", wytworem potrzeby mojego tylko umysłu? Czy jestem w tym sam jak palec, a jedyni moi pobratymcy w tym poszukiwaniu siedzą już dawno w zakładach?
A może to właśnie jest życiem... Nie samo-życie, ale myślenie nad tym czym ono jest i jakie jest w nim moje miejsce? Może tylko i wyłącznie ta krucjata która być może jest chora jest jedynym dowodem na moją egzystencję przede mną samym?
Może sam problem z życiem jest właśnie życiem...? Dlaczego nie..?
Może rozwój człowieka polega właśnie na bólu w zadawaniu pytań i potem odnajdywaniu na nie odpowiedzi a następnie zadawaniu kolejnych pytań..?
Ale co jest w takim razie naszym odpoczynkiem? Marzenie? Kochanie? Odczuwanie spokoju o bezpieczeńśtwa..? Mam ochotę powiedzieć odruchowo że to mało... Ale z drugiej strony już trochę wiem, że to jednak bardzo dużo at the same time.
Przykre jest takie chorobliwe, ciągłe odczuwanie bycia zdradzonym przez życie (czytaj przez bliskich). Oprócz tego jest jeszcze ciągła antycypacja bycia zdradzonym też... Człowiek juz niby zrozumiał co się w jego życiu zadziało i jaki miało impact na niego, ale wciąż odczuwa te różne przesunięte emocje... Męczące... Uwierzcie - bardzo męczące.
Pozdrawiam siebie.
Subscribe to:
Posts (Atom)